Szczyt Pico wynurzył się zza cumulostratusów i otaczających go altocumulusów, przypominając bardziej wisienkę na dużym, śmietankowym torcie, spoczywającym na lazurowej paterze, niż stale aktywny wulkan drzemiący sobie na jednej z wysp archipelagu… Przycisnęłam twarz do szyby okna samolotu i jak dziecko spoglądające na wystawę cukierni – chłonęłam każdą część tego krajobrazu – byliśmy na środku Oceanu Atlantyckiego! Długo zastanawiałam się jaka będzie ta wyprawa, na dzikie, nieokiełznane, nieobliczalne Azory. Była… inna, inna niż dotychczasowe. A Azory były dokładnie takie, jak je opisywano – absolutnie nieprzewidywalne…;)
– Hej Alex, jedziesz?:) Ile ważą Twoje bagaże? Wciśniesz nam coś?;)
I tak to się właśnie zaczęło…;)
12-21 sierpnia 2014
Pomysł warsztatów fotograficznych na wyspach Archipelagu Azorów zrodził się w pewne jesienne popołudnie, umilane wspólną kawą – moją i Gosi – mojej pokrewnej duszy i naszego (wymarzonego wręcz!) fotografa podczas wyprawy na Pico. No cóż, w każdym z moich artykułów znajduje się nieco prywaty, ale może dzięki temu, poznajemy się coraz bardziej? Idea wcielenia w życie tego rodzaju artystyczno-sportowego rzemiosła wiązała się w naszym przypadku z zabraniem całej masy sprzętu fotograficznego oraz… mówiąc kolokwialnie – ciuchów;) Aby zrealizować kolejną już „naszą” nieszablonową, podwodną sesję fotograficzną, wszelkiego rodzaju fatałaszki musiały znaleźć się w bagażu.
– Aniu ile kg możesz mi zabrać? – spojrzałam na SMS od Gosi, późnym wieczorem na dzień przed wylotem.
– 2kg?
– OK…….
– za mało? wcisnę 3kg!
– :***
No to się dogadałyśmy;) Niestety, pomimo moich anielskich chęci waga o 5:30 rano pokazała ponad 23 kg w walizce, oraz 13 kg zamiast 8 kg w bagażu podręcznym… stąd też przytoczony wcześniej błagalny SMS podczas podróży do Warszawy, do jednego z uczestników wyjazdu;)
Lotnisko im. Fryderyka Chopina w Warszawie
Walizki przepakowane. Uff! Oprócz wspomnianego bagażu podręcznego Alexa, który 5min po spotkaniu z nami na lotnisku zawierał w sobie już tylko różową, tiulową sukienkę, kilka tunik i spódnic, komplet damskiej bielizny, prostownicę do włosów i kilka książek – pozostałe naprawdę przypominały walizki osób wylatujących na nurkowanie;)
Stoję i obserwuję. Czasem wystarczy kilka sekund, czasem wpatruję się dłuższą chwilę. Panie i Panowie na stanowiskach odpraw, często decydują o naszym losie. A w przypadku tego rodzaju wyprawy – losie całej grupy… Ok, mam. Uśmiech nr 5 i zagaduję J Po 30 sek. okazuje się, że wybór postawiony na wysokiego, szczupłego Pana, był jak najbardziej trafny – w większości, nadbagaż przejdzie;) Gorzej przy prześwietlaniu bagaży podręcznych… cały, niebywale precyzyjnie spakowany, ułożony, „ugłaskany” sprzęt fotograficzny Kasi i Darka musiał być wyciągnięty i sprawdzony organoleptycznie przez pracowników lotniska….. gehenna, ale damy radę… „(…)bo jak nie my to kto?”;)
The Lisbon Story
Dla mnie to siostra Rzymu, córka Florencji, kuzynka Barcelony i matka chrzestna chorwackich miasteczek. Ma w sobie właśnie tą magię, którą zaraziła mnie od momentu, gdy zapadł zmrok. Odebrali nas z lotniska „faceci w czerni” transferując do zarezerwowanego hotelu. Udaliśmy się na fotograficzny plener. Pierwsze wskazówki, sprawdzenie aparatów, kadry, ustawienia migawki, naświetlania… czułości… J Tej nocy gwiazdy miały spadać jak szalone, będąc widoczne w szczególności nad Płw. Iberyjskim… jak się okazało, niebo w Polsce przebiło Portugalię w 100%;) Ale nic straconego – spacer po najstarszej dzielnicy – Alfamie wprowadził nas w portugalskie klimaty – miasto ze snu nad rzeką Tag tętniło życiem w swoich wąskich uliczkach. Pięknie podświetlony zamek św. Jerzego, wszechobecne fado, pranie suszące się na oknach, zapach grillowanych ryb – to wszystko daje poczucie „wiecznej sjesty”, ewidentnie;) Pierwsza kolacja w Lizbonie minęła w iście podwodnej atmosferze – wymienianie się wspomnieniami z nurkowań w różnych miejscach na świecie, anegdoty, żarty, śmiechy i lokalne portugalskie dania sprawiły, że byliśmy ostatnimi osobami, które opuszczały restaurację! Detalem, którego nie da się pominąć będąc w stolicy, to azulejos – malowane płytki ceramiczne, najczęściej w odcieniach bieli, błękitu i beżu… potrafią z każdej zwyczajnej kamienicy, czy zaniedbanego budynku zrobić prawdziwą perełkę… Coś pięknego.
Powrót do hotelu, śniadanie na tarasie i lecimy dalej…!
Wyspa Pico, Azory
Pico to portugalska wyspa mierząca 42 km długości i 15,2 km szerokości, znajdująca się w centralnej części 9 wysp archipelagu Azorów. To także wciąż aktywny wulkan, spoglądający z 2.351m n.p.m. na głębię oceanu, będący jednocześnie najwyższym szczytem Portugalii.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu? Chyba wylądowaliśmy w raju J Od tego momentu, kolorami przewodnimi stały się: niebieski, zielony i szary. Zieleń roślinności w pewnym momencie wydawała się aż irracjonalna, przerysowana, bajkowa. Lazur oceanu – niesamowicie intensywny. Szarość skał wulkanicznych dodawała drapieżności miejscu… Lotnisko – maleńkie, kameralne, z przywieszonymi na ścianach zdjęciami prezentującymi wyspę… Zapakowani w dwa samochody ruszyliśmy do „wioski” (na wyspie nie ma miast, miasteczek i miejscowości;)) Lajes do Pico, oddalonej o ok. 40 km od lotniska. Cała wyspa jest bardzo urokliwa, absolutnie nie komercyjna, nie turystyczna, czas płynie 5x wolniej. Mieszkaliśmy tuż nad centrum nurkowym w jednym budynku, ze wspólnym salonem i kuchnią. Z okna jednego z pokoi powitała mnie koleżanka ze studiów Gosia – prawdziwy globtroter, który na dłuższą chwilę znalazł swoje miejsce na jednej z wysp archipelagu – São Jorge, sąsiadującej z Pico Island. Na wieść, że przylatuje nurkująca grupa z Polski – zapowiedziała się z wizytą na cały tydzień! Pierwszy integracyjny wieczór spędziliśmy na „ustaleniu planu nurkowego” (nie bez przyczyny użyłam tu cudzy słowia ale wyjaśnienie pojawi się dopiero na końcu relacji) z naszym przewodnikiem nurkowym Zecą oraz świętując urodziny jednej z uczestniczek – Kasi. Czekoladowy tort z lokalnej cukierni, fuksem (i uśmiechem;)) zdobyte wino oraz dobre towarzystwo – umiliły nam z pewnością pierwsze chwile na wyspie.
Nurkowanie na Azorach diametralnie różni się od nurkowania w najbardziej popularnym wśród nas Egipcie, czy od kierunków egzotycznych typu Borneo, Palau, Filipiny… Chłodny Ocean Atlantycki rządzi się swoimi prawami. W związku z wulkaniczną genezą wyspy, lawa uformowała na dnie oceanu skalne labirynty, tunele, jaskinie i groty oraz łuki skalne. W tym miejscu, na środku Atlantyku – nie znajdziemy rafy koralowej i nie założymy krótkiej pianki 3mm. Z doświadczenia powiem – 5mm + ocieplacz, lub od razu 7mm;) Półsuchym skafandrem również bym nie pogardziła;) Spoty nurkowe utworzone z wulkanicznych szczytów rosnących z dna morskiego lub wynurzających się z głębokich, wąskich kanałów między wyspami, dodają niezwykłej dramaturgii temu miejscu. Znajdziemy tu gąbki, ukwiały, wodorosty, strome ściany… . Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od warsztatów fotograficznych – wprowadzeniu, propozycji realizacji tematów, przygotowaniu sprzętu pod wodę, a następnie udaliśmy się na spacer po okolicy z próbami sesji zdjęciowej. Fotograficzna blenda „obsypywała nas złotem”, grając światłem na każdej płaszczyźnie. Później już tylko – klarowanie sprzętu, check dive, wyważanie i hop do wody. Nie mogę nie pokusić się o stwierdzenie: „na początku był chaos…”;) Pasowało idealnie. Miejsce nurkowe „Porto das Ribeiras” – to zatoka w porcie, tuż przy głównym placu spotkań towarzyskich lokalnej społeczności. Pierwsze „zbliżenie” z zimną wodą – zaliczone;) To miejsce nurkowe odkryliśmy tak naprawdę dopiero pod koniec tego samego dnia. Uwielbiam nurkowania nocne. Bardzo! Mimo, iż często się na nie zebrać po np. 3 nurach dziennie, są najczęściej wielką nagrodą po całodziennym wysiłku. I tym razem było tak samo. Do wody weszliśmy po godzinie 22.00, rozświecając latarkami toń oceanu.
– Aua!
– Auć!
– O kurcze..!
Jellyfish. Meduzy, po prostu. Niby małe, niepozorne a takie zadziorne.
–Hold your hand up! – powtarzali nasi przewodnicy nurkowi, jednak dla niektórych z nas – było już za późno…
I nastała ciemność. A później jasność. I to nie z powodu ilości włączonych latarek, ale z powodu świecącej masy par oczu wokół nas! Gdzie się nie obejrzałam, patrzyły na mnie krewetki, langusty, kalmary, kraby, ogółem – głowonogi, „damsels” (tj. niebieskie dziewczęta lub niebieskie diabły), ślizgowce, tzw. babki (gobies), mureny, ośmiornice…. było pysznie!!:) Owoce morza podane na wieczornej kolacji w oceanie. Ciężko było oderwać wzrok od takiej ilości morskiego życia, w otoczeniu skalnych formacji, zatopionych opon i tajemniczej latarni morskiej. Po 50 minutach uczty dla oka, wynurzyliśmy się na powierzchnię w innym miejscu, niż zaczynaliśmy. Cały psikus polegał na tym, że aby wrócić do miejsca gdzie zostawiliśmy samochód, należało przejść przez wspomniany wcześniej plac „społeczny”. Los chciał, aby właśnie tego wieczora mieszkańcy wyspy urządzali zabawę. Pieśni i tańce ludowe na Azorach, były i nadal są ważną częścią codziennego życia wyspiarskiej społeczności. Muzyka we wszystkich formach używana jest do wyrażania radości, miłości, smutku, wdzięczności, pochwały. My mielimy okazję posłuchać i zobaczyć Chamarritę. Jest to jeden z najbardziej popularnych tańców na Azorach, ale szczególnie na Faial i Pico. Jako taniec, został przekazywany z pokolenia na pokolenie, a ludzie z czasem zmieniali słowa piosenki. Sam taniec, jest bardzo żywy i odbywa się w kręgu. Pary tańczą – jak dla mnie – równo i synchronicznie, co chwilę mieszając się między sobą, tj. zmieniając – używając języka nurkowego – swoją/swojego buddy, na znak jednej osoby, która wykrzykuje: na prawo, obrót, w lewo, krok do tyłu etc.;) Ubaw po pachy, ale widok nie z tej Ziemi!:) Zatem, gdy tylko miejsce pod sceną na chwilę opustoszało, przebiegliśmy przez nie w neoprenowych „strojach” i pełnym nurkowym ekwipunku!
–Dorotka obrót! – płakałam ze śmiechu obracając się z Doris na środku placu;)
Dziewczyny po krótkim ale efektownym tańcu pobiegły w stronę auta, a ja – ukłoniłam się wdzięcznie, zbierając za nas wszystkich gromkie brawa i wiwaty;) Gwiazdy na niebie i gwiazdy na ziemi… cóż począć;)
Kolejny dzień – kolejne dwa nurki. Na pierwszym nie obyło się bez choroby morskiej – dopłynięcie łodziami przyprawiło kilkoro o mdłości… lekko nie było! Ale pod wodą – octopus, murena i kilka większych ryb, kryjące się pomiędzy skałami. Od tego momentu – zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, co zdziałać może azorski klimat… Silny prąd i mocne fale nie pozwoliły kontynuować (lub zacząć przez niektórych) nurkowania – nie było szans na utrzymanie pod wodą aparatów i kamer. Szybka decyzja – zmiana nurkowiska. Tym razem już na spokojnie, bez silnego prądu można było poznawać podwodne Azory. Skoro nie udało się zrobić zdjęć pod wodą, nadrobiliśmy warsztaty na powierzchni, podczas popołudniowego spaceru. Wdrapaliśmy się na wzgórze, gdzie samotnie stała stara kapliczka. Niebo nad Pico robiło się granatowe od nadciągających chmur, wiatr wiał coraz bardziej a kolory w przyrodzie krzyczały. Gosia (nasza fotografka) zrobiła krótkie intro odnośnie fotografii krajobrazu i fotografii portretowej strzelając zdjęcie za zdjęciem. Najwytrwalsi uczniowie, poradzili sobie rewelacyjnie! To była czysta przyjemność pozować dla Dorotki i Aleksa, którzy doszukiwali się szczegółów, inspiracji, kadrując, słuchając wskazówek swego mentora;) A moje wrażenia? Czułam się trochę jak wyjęta z powieści, opowiadania, pewnej historii tworzonej na gorąco, przez kilka osób jednocześnie. Wspomnienia – bezcenne… A wieczorem…. lunęło;) I to są właśnie Azory… pogoda może zmienić się kilka razy w ciągu doby. Upał, wiatr, deszcz, znowu upał… i tak w kółko… .
Mój początkowo założony plan nurkowy, zmieniał się z dnia na dzień. Pogoda stała się naszą wyrocznią i moim osobistym partnerem nurkowym.
Kolejny dzień nurkowy – wyjazd na północną część wyspy, która była osłonięta od silnych, porywistych wiatrów. Miejsce – Furna (São Roque). Baśniowe. Klify, czarne skały, zielona trawa, ocean i dwa baseny wtopione w krajobraz. Oprócz faktu, że zabrałam na te nurkowania dwa lewe buty (z góry przepraszam, że komuś niechcący jednego zawinęłam!) – było rewelacyjnie! Samo ukształtowanie dna oceanu sprawia, że nie ma mowy o nudzie podczas nurczenia. Roślinność tak inna niż w ciepłych wodach, ponadto groty i kamienie – to właśnie główny znak rozpoznawczy podwodnych Azorów. Ze względu na zmiany pogody – „dużego zwierza” niestety nie było, ale ławice przeróżnych ryb, ośmiornice, skorpeny, tuńczyki, trigger fish, ślimaki nagoskrzelne, salpy czy talasoma pawia żyjące na gronorostach i łąkach trawy morskiej uatrakcyjniały podwodne eksploracje. A kto by pomyślał, że nawet na Azorach można zjeść w McDonaldzie?;) Miejsce nurkowe o takiej właśnie nazwie tworzą łuki skalne, formując przeróżne kształty i nawisy, w tym przypadku – wielkie M! Promienie słoneczne przebijające się przez taflę wody wyczarowują magiczny klimat. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się nad zjawiskowym kraterem jeziora Lagoa do Capiao, od którego też rozpoczyna się jedna z tras turystycznych po płaskowyżu. Wiało jak diabli, ale widok jeziora przypominającego taflę lodu i ogrom gatunków endemicznych (m.in. jałowiec azorski, wrzosowiska, wilczomlecz) – rozgrzewał serce. To właśnie na Azorach można spotkać najmniejszego ptaszka w Europie – Goldcrest. Droga do domu obrastała w hortensje. Bujne, dumne, kwitnące hortensje. Przez nikogo nie pielęgnowane, a tak bardzo prawdziwe… Przed północą wróciliśmy tu na nurkowanie nocne. Oczy zamykały się ze zmęczenia, krople deszczu stawały się coraz bardziej intensywne, ale w wodzie było już cieplej. Do łóżka położyliśmy się dopiero ok. 2 w nocy;)
Otworzyłam lewe oko śpiąc na prawym boku. Znowu pada? – zamknęłam je z powrotem aby obudzić się raz jeszcze. Damn… a jednak pada. Kolejna zmiana planów. Nurkowych rzecz jasna. Dziś kładziemy nacisk tylko na fotografię. Jak przystało na niedzielę, poszliśmy na długi spacer. Gosia, moja koleżanka ze studiów, jako przewodnik turystyczny na Azorach, pokazała nam spory kawałek wyspy, opowiadając przy tym o geografii i topografii terenu, lokalnych zwyczajach, historii, ciekawostkach. Cała grupa maszerowała przez zielone wzgórza, kręte drogi, bujną roślinność, wchodząc coraz bardziej w lokalną społeczność. Nazwa Azory, często tłumaczona jest jako odpowiednik portugalskiego słowa Açor, oznacza jastrzębia, którego przedstawienie widnieje na fladze regionu. Jednak według wielu naukowców, chodzi o endemiczny gatunek myszołowa, który pierwszym przybyszom przypominał jastrzębia. Inna etymologia nazwy wywodzi się od słowa azures, które w tłumaczeniu oznacza liczbę mnogą od słowa niebieski. A kolor niebieski był absolutną dominantą krajobrazu, gdy opisywaliśmy swoje odczucia patrząc przed siebie z wieży wielorybniczej. Wolność, przestrzeń, miłość… każdy z nas widział coś innego. Lekcje fotografii odnajdywaliśmy na każdym kroku;) Była ogromna dawka śmiechu, był czas na refleksję, na uchwycenie właściwego momentu i zrobienie zdjęcia, był czas na rozmowę, zachwyt, zadumę, żal (mój do pogody…), żarty, degustację wina i ucieczkę od deszczu J Architektura na wyspie idealnie komponowała się z krajobrazem. Skalne lub jasne, drewniane domki z kolorowymi okiennicami zapadły mi głęboko w pamięci…. Po południu wyszło słońce! Wykorzystaliśmy te chwile w 100% robiąc kolejną sesję fotograficzną, częściowo w oceanie. Fale rozbijały się o skały, a mój uśmiech nie znikał z twarzy;)
To był zdecydowanie „Lany poniedziałek”. Wyczekiwana poprawa pogody pozwoliła nam na 3-godzinną wyprawę na obserwację wielorybów i delfinów. Siedząc w ok 20-30-osobowym RIB-ie, zaopatrzeni w sprzęt fotograficzny sunęliśmy przez ocean na miejsca gdzie według sygnałów radiowych, znajdowały się delfiny i wieloryby. Po 10 min byłam przemoczona do suchej nitki. Fale były tak duże, że połączone z wiatrem i prędkością zodiaka – zafundowały nam poranną kąpiel;) Ale co tam, były delfiny!!! Cała masa! Płynęły i skakały nad wodą! Coś niesamowitego! Widzieliśmy 4 gatunki (common dolphin, striped dolphin, spotted dolphin, risso’s dolphin), z czego największe i najpiękniejsze były właśnie te ostatnie! A na deser – 2 kaszaloty! Co prawda nie było nam dane zobaczyć ich pod wodą, ale obserwowane z riba – fontanny wypuszczanej wody – robiły wrażenie! A teraz jedna z dwóch części kulminacyjnych programu – sesja podwodna w oceanie. „A kiedy mam chwilę czasu, wskakuję do wody…” od tych słów rozpoczynałam swój artykuł (kwiecień 2014) zapraszających na wyprawę na Azory i opowiadający historię oraz idę powstania fotografii podwodnej… pozując w ubraniach. Już kiedy przyjechaliśmy na wybrane miejsce do sesji, wiedziałam, że będzie jeszcze trudniej niż zwykle… Pierwsza sukienka – przyodziana, kawałek stopy – już w wodzie… brrrrrr! Ok, wyobrażę sobie, że jest ciepło i przyjemnie. A pod wodą – błyski lamp aparatów, zamazane kształty, skały z jeżowcami…. szkoła przetrwania. Wdech za wdechem i kolejne zanurzenia w różnych kreacjach. Oczy pieką od wypatrywania aparatów pod wodą, w ustach słono… ale jak nie robić czegoś co się kocha? 🙂 Podwodne sesje fotograficzne, które realizuje Gosia wymagają asysty nurków, podwodnych aparatów fotograficznych i lamp błyskowych, cierpliwości, samozaparcia, kreatywności i odwagi… a tego rodzaju sesja w wzburzonych wodach oceanu, wymagała od nas wszystkich przywołanych wcześniej cech i umiejętności. Efekt? Nie mnie oceniać. Ale satysfakcja, wspomnienie i zadowolenie z wykonanej pracy sprawiło, że uczucie wyczerpania – prysło jak bańka mydlana.
Nasz cel wyjazdu na Azory. Princess Alice Bank – to jedno z najbardziej spektakularnych nurkowisk na Atlantyku. To także podmorska góra wznosząca się od głębokości 1500 metrów, do 32 metrów poniżej powierzchni. W rejs wypłynęliśmy ok. godz. 22.00, pełni nadziei na dobrą pogodę, sprzyjające wiatry i … stada mant! Po to właśnie płynie się na środek Atlantyku między Europą a Ameryką Północną, na miejsce oddalone o ok. 100 km od wyspy Pico. Zanim położyliśmy się spać, nie mogliśmy oderwać oczu od nieba. Przestrzeń, nieokiełznany ocean, szum wody… „Gwiazdy świecą po to, żeby każdy mógł pewnego dnia znaleźć swoją.” To była chyba jedna z piękniejszych chwil w ciągu pobytu na Azorach… Zażywszy pigułkę na chorobę morską, położyłam się w swojej kajucie a ocean ukołysał mnie do snu…
Jesteśmy. In the middle of Atlantic… :))) Princess Alice to miejsce trudne i wymagające. Znane z występowania mant lub mobulas (ryb orleniokształtnych zaliczany do kantowatych), swordfish, tuńczyków, barakud czy rekinów. Warunki pogodowe muszą być prawie idealne, aby zejść pod wodę. Przekonaliśmy się o tym już przed śniadaniem…
– Najpierw nurkujemy, a potem jemy – zgodnie zdecydowała grupa.
Przedśniadaniowe nury lubię najbardziej! Trzymając się liny – wskoczyliśmy do wody. Zeszłam może na 2-3 metry… i guide każe wychodzić… Odwrót. Zbyt silne prądy… Po minach widzę lekkie zrezygnowanie. Zeca jednak tłumaczy, że ze względu na bezpieczeństwo, musimy poczekać aż zmniejszy się prąd, a wówczas wchodzimy dwójkami. Po 30 min byłam już w wodzie. Schodziliśmy po opustówce coraz niżej, ok. 30 metrów. Oczom ukazują się ławice dużych ryb i piękna cętkowana murena. Kurczowo trzymam się liny, słyszę tylko swój oddech aż tu nagle… są! Płyną a może trafniej byłoby stwierdzić – fruną – szare, majestatyczne manty!!! Widok był niesamowity! Alkowi zaświeciły się oczy, a ja aż piszczałam do automatu. Naliczyliśmy 9 sztuk, na głębokości ok 20 metrów. Były tak blisko… no nic, wychodzimy – trzeba zmotywować resztę ekipy! Prąd na szczęście zmniejszył się o połowę, choć perspektywa zabrania dużego sprzętu foto była znikoma. Po przerwie na powierzchni i lekkim śniadaniu zagryzanymi kolejnymi tabletkami na „sea sick”, cała grupa ponownie znalazła się w wodzie. Zeszliśmy po linie, wisząc w toni jeden za drugim. Po chwili widzimy jedną mantę, po jakimś czasie dwie. Uff…trochę spadł mi kamień z serca, ale przecież nie na to czekamy… kolejne 10,15 min… i nic. Zaczynamy zmniejszać głębokość. Głowa kręci się wokół własnej osi jak szalona, gdy nagle… są! Całe stado!! Wisieliśmy na linie jak zaczarowani zachwycając się 18 sztukami wokół nas! Zwiewne, lekkie i eleganckie – takie właśnie są manty. Ciężko oderwać wzrok, tym bardziej że są tuż obok nas. Położyliśmy się na tafli oceanu, głowę trzymając cały czas pod wodą. Było ich co raz więcej…
To właśnie jest magia błękitu.
Wszyscy padliśmy ze zmęczenia, wznosząc wcześniej toast za manty! 🙂 Rzeczywiście, teraz mogę powiedzieć, że „one” naprawdę tam są…
Na Pico odprowadzały nas delfiny, płynąc zgrabnie wzdłuż łodzi. Wschody i zachody słońca na otwartej przestrzeni naprawdę są niesamowite… Kolejnego dnia pożegnaliśmy się z Azorami, zatrzymując się ponownie na noc w Lizbonie. Mentalność Portugalczyków, a tym samym mieszkańców wyspy, którzy na wszystko mają czas, nigdzie się nie śpieszą stale popijając swój lokalny napój z marakui „Kima”, wystawiała naszą cierpliwość na próbę, do tego zmienna pogoda, prądy morskie… Takie wyjazdy uczą pokory do każdego z żywiołów. W Lizbonie wtopiliśmy się w południowoeuropejski klimat. Restauracja polecana przez Gosię – naszą azorską przewodniczkę, była strzałem w dziesiątkę. Lokalne przysmaki jak grouper, dorada czy bezdyskusyjnie numer jeden portugalskiej kuchni bacalhau – suszony, solony dorsz, portugalskie wino i piwo, desery – usatysfakcjonowały nasze podniebienia. Ten wieczór zapamiętamy na długo! Wracając wąskimi uliczkami do hotelu, mieliśmy kolejne lekcje fotografii. Przecież nocą, wszystko wygląda inaczej… Przy dźwiękach Madredeus (portugalskiego zespołu inspirowanego muzyką fado) zasypiałam będąc myślami na „czerwonym dachu Lizbony…” .
Wykorzystując fakt, że następnego dnia mieliśmy kilka godzin do wylotu, zagłębiliśmy się w serce stolicy. Przejazd zabytkowym żółtym tramwajem 28, zwiedzanie bazyliki Estrela, spacer po najsłynniejszym placu Praça do Comércio, ostatni rzut oka na rzekę Tag, wizyta w Katedrze „Se” i panorama z punktu widokowego na „miasto ze snu” sprawiły, że moja The Lisbon Story, na pewno jeszcze się nie kończy…
Plenerowe warsztaty fotograficzne połączone z fotografią podwodną to misja dla tych, którzy lubią aktywnie spędzać czas. Na Azorach spotkała się grupa nurkujących fotografów. Dla każdego z nas miejsce było inspiracją a ocean wyzwaniem:) W niełatwych warunkach zrealizowaliśmy prawie cały plan, który zakładał teorię oraz praktykę fotograficzną. Ze względu na zmieniającą się często i diametralnie pogodę oraz jej wpływ na stan wody w oceanie – nie zawsze była możliwość zanurkowania z aparatem. Z pokorą przekładaliśmy więc plany na sprzyjający dzień, zamieniając tematy do realizacji. Z ważnych zagadnień omówiliśmy kwestię bezpieczeństwa podczas fotografowania i filmowania pod wodą, fizyczne aspekty fotografii podwodnej oraz podstawy, czyli: ekspozycję, rodzaje kadrów, oświetlenie, możliwości sprzętu itp. Ponieważ każdy z nas tak naprawdę przywiózł ze sobą inny bagaż doświadczeń fotograficznych, ciekawa była konfrontacja, inspirowaliśmy się nawzajem. Z przygotowanych do realizacji dziesięciu tematów + jeden wolny, uczestnicy w większości skupili się na przedstawieniu : „człowieka w krajobrazie” ( pod wodą w trakcie nurkowań, w trakcje sesji foto pod wodą i w plenerze, przechodniów podczas fotospacerów w Lizbonie). Bawiliśmy się również długim czasem naświetlania oraz bardzo często tzw. złota porą. Burzą mózgów zakończyła się selekcja i wybór zdjęć, która w zasadzie trwała do ostatniej godziny lotu w drodze powrotnej:) Myślę, że udało nam się zainspirować nawzajem do zgłębiania fotograficzno-nurkowej pasji:) Doświadczenie zdobyte w najtrudniejszych warunkach owocuje najlepiej! Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękuję za zaangażowanie:) Gosia Kopeć.
Był taki moment. Stałam na krawędzi jachtu, który sunął przecinając falę za falą. Gdzieś poniżej, płynął ostatni z delfinów, a promienie słoneczne przenikały nawet przez moje nowe okulary. Mieniący się przeróżnymi odcieniami niebieskiego ocean, skrzył milionami refleksów. Tak, mam tutaj chyba największe jak dotychczas pole do wyobraźni…. obróciłam się za siebie. Nic – tylko bezkres oceanu… choć wiem, że gdzieś za horyzontem, jest stały ląd. Spojrzałam ponownie przed siebie. „Są rzeczy, których nie da się zrobić, jeżeli nie pójdzie się na koniec świata”, a Azory to przecież wyspy unikatowe, piękne choć trudne i ekstremalne. I mimo wielu przeciwności losu, to właśnie to miejsce, było dla mnie wyzwaniem – na nurkowanie, na podwodną sesję, na poznanie kolejnej już części samej siebie.„Dusza nie miałaby wszystkich kolorów tęczy, gdyby oko nie miało łez (…)”. Wiatr znowu rozwiewa mi włosy i dusza śpiewa: „I have wings and flying around in the wind, I have a wings full of dreams…”.
A wulkan Pico, słodko sobie śpi…
Ania Sołoducha